W 1940 roku w naszym monotonnym życiu raptem wszystko zmieniło się. Rozniosła się wieść, że do wioski przywieźli na zsyłkę biedaków – rodaków. Mama poleciała do tego obozu i uprosiła władze, żeby pozwolili zabrać jedną rodzinę do naszej ziemianki na stały pobyt. Ona wróciła z panią Marią i paniczem Zbyszkiem, który był w moim wieku. Kobiety od razu zaprzyjaźniły się. Ich los był jednakowy: obie znalazły się na zesłaniu, mówiły jednym językiem, były katoliczkami, mężów komuniści aresztowali, trzeba było wychowywać jedynych synów, przedłużających ród. Ucieszyło mnie bardzo, że pani Maria z zawodu była nauczycielką. Ona delikatnie poprawiała mój język polski, uczyła gramatyki, dużo opowiadała o polskiej kulturze, literaturze, zwyczajach. Ze Zbyszkiem byliśmy jak bracia.
Dla mnie i siostry dorastających w chłopskiej wiosce, on wychowany w inteligenckiej rodzinie nauczycielki i polskiego oficera, przybyły z europejskiego miasta, był jak żywy książę z jakiejś powieści. Podobały nam się jego delikatne maniery, panowanie nad rękami podczas rozmowy, nie gestykulował, jak to robiło się w wiosce, nie podnosił głosu w czasie dyskusji, wstawał, gdy zbliżali się starsi, a przy jedzeniu trzymał widelec w lewej ręce. Z początku myśleliśmy, że on leworęczny. Nawet picie wody stało się dla nas wzorem, gdy zobaczyliśmy, że można to robić elegancko, bez dźwięków. Ze swej strony my uczyliśmy go języka rosyjskiego, pomagaliśmy mu odrabiać zadania domowe, dostarczaliśmy do czytania potrzebne książki, tłumaczyliśmy niezrozumiałe dla niego zwroty i miejscowe zwyczaje. On chętnie pomagał mi w codziennej pracy na działce, w przynoszeniu wody do domu czy zbieraniu łajna do palenia w piecu, a pracując tak razem, ciągle rozmawialiśmy o literaturze. Zbyszek, jak na swój wiek, miał już duże doświadczenie lekturowe. Znał nawet całą trylogię Sienkiewicza.
Podczas dnia wypełnionego robotą nie było możliwości skupić się na potrzebach duszy i umysłu, toteż niecierpliwie wyczekiwałem wieczora. Gdy zapadał zmrok, przychodził czas nauki. Zmęczone ciało odpoczywało, a głowa i wyobraźnia zaczynały pracować. To była pora rozpoczynania lekcji w domowym uniwersytecie. Brak światła decydował, że w długie zimowe wieczory po kolacji szliśmy do łóżka. Ale tak naprawdę to tylko mama i pani Maria szły do prawdziwego łóżka, a my ze Zbyszkiem właziliśmy na swoje leże pod sufitem na piecu i zaczynaliśmy te lekcje. Czasem Zbyszka zastępowała jego mama, a ich opowieści rozświetlały w moich oczach obrazy Polski z miastami i zamkami, teatrami i muzeami. Codziennie mój świat rozszerzał się przed zaśnięciem. Leciałem duszą, wyobraźnią w ten daleki kraj, o którym przed chwilą słyszałem od przybyszy z Polski. Ten uniwersytet na piecu w ciemnej ziemiance na Syberii był dla mnie świątynią, w której rozbudzała się moja wiedza o europejskim życiu i światowej kulturze.
W 1990 r. pierwszy raz przyjechałem do Polski na wernisaż mojego malarstwa. Od razu byłem rano zaproszony do telewizji polskiej na wywiad. Po raz pierwszy moje nazwisko było podane na tle moich obrazów i zapowiedziano, że wernisaż odbędzie się w Domu Poloni o godzinie 18.00. Wywiad ten pokazano za dnia, a wieczorem przed otwarciem wystawy ja już byłem w sali przy swych obrazach. Znowu kamery filmowe, reżyser instruuje mnie, jak się ustawiać, żeby światło padało dobrze na obrazy i autora.
Raptem ktoś mnie wali po ramionach i krzyczy: „Stefan, to ty?”. Byłem bardzo zaskoczony, bo kto może mnie znać w Warszawie, a jeszcze w ten dziwny sposób witać, i to już pierwszego dnia goszczenia w Polsce. Odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą wysokiego, dostojnego człowieka w moim wieku, a kiedy rozpoznałem go, serce moje i głos zadrżały. Krzyknąłem: „Zbyszek! To ty!”.
Wpadliśmy sobie w ramiona, on powtarzał, że dziesiątki razy pisali do nas z innego miejsca na Syberii, ja odpowiadałem, że ani jednego listu nie otrzymaliśmy. I już razem przeklinaliśmy komunistów nieprzepuszczających listów. To trwało kilka minut. Zwrócił się do nas reżyser mówiąc cicho: „Uwaga, już marszałek Stelmachowski idzie otwierać wystawę. Popraw, Stefan, czuprynę i będziemy filmować wernisaż”. I dodał mi na ucho: „Ja wiedziałem, że ty jesteś dobry plastyk, ale teraz przekonałem się, że i dobry artysta, bo nawet łzy ci puściły”. Ja odsunąłem się od niego i powiedziałem: „Cholera, a czy ty wiesz, że my przez 50 lat się nie widzieliśmy?”. On zdziwiony podniósł brwi i przyznał: „A ja myślałem, że to rozegrane dla kamery”. Tak po wielu latach spotkaliśmy się z moim przyjacielem Zbyszkiem, dzięki porannemu wywiadowi w telewizji i teraz znowu, jak kiedyś w dzieciństwie, dużo czasu spędzamy razem, na szczęście już w wolnym kraju.
/…/ Do dziś pamięć i cała egzystencja tego niezwykłego artysty wypełniona jest bólem i cierpieniem zesłańców, zwłaszcza dzieci i matek rozpaczających po stracie najbliższych. Kobiety te u artysty – to madonny, z jasną aureolą wokół głowy, bo cierpienie je uświęciło i jako święte je przedstawia. Najpiękniejsze i najbardziej refleksyjne jego obrazy czy kolarze to właśnie te z madonnami, takie jak Modląca się Madonna, Syberyjska Madonna, Zaśnieżona Madonna czy Chłopska Madonna. Oddał w nich hołd tym wszystkim matkom, które w beznadziei syberyjskiej i tułaczce po gułagach swoją niezłomnością ratowały życie cudem ocalałych…. Sztuka tego artysty to wykrzyczany najtragiczniejszy los Polaka i Polski w XX wieku.
A dlaczego?
Dla rozrywki grałem w karty, a tych kart była jedna talia na całą wieś. W trakcie licytacji zauważyłem, że starsi chłopcy mnie oszukują i kładą niektóre karty pod tyłek. Chcąc wykazać ich oszustwo, szarpnąłem za taką kartę spod tyłka jednego z chłopaków, a karta się rozerwała.
Chłopcy przyskoczyli do mnie i zaczęli wrzeszczeć: „Zniszczyłeś nam karty!. Jeśli nie oddasz do rana całej talii zdejmiemy ci portki i będziemy lać ile wlezie”. Nie sama groźba bólu była straszna. Codziennie od czegoś cierpiałem: to młotkiem trafisz w palec a nie w gwóźdź, to szczapa drewna przy rąbaniu trafi w rękę, to krowa lub cielak nastąpi na twoją nogę. To było normalne, bo tak kręci się życie na wsi.
Ale co innego, kiedy grożą lać bez portek na oczach ludzi, i to jeszcze na oczach twojej pierwszej miłości. I właśnie to ostatnie martwiło mnie, gdyż przy grze w karty stała obok moja sympatia Julia i wszystko widziała. Nawet trzymała moją stronę podczas kłótni i rano na pewno przyjdzie, bo jeszcze krzyknęła, że przyciągnie całą szkołę, żeby mnie bronić. Co robić?
Cały wieczór siedziałem i myślałem, gdzie dostać zniszczoną kartę – damę karo. Mama zaś płakała, wiedząc jakie to zabijaki z tych graczy karcianych. I wreszcie nad rankiem, a całą noc nie spałem, pomyślałem, że te karty ktoś kiedyś namalował, więc może i ja potrafiłbym.
Przyłożyłem jedną całą kartę do okładki książki, innego papieru nie było, i ołówkiem od lewego oka namalowałem szybko damę tej samej wielkości i podobnej piękności jak w oryginale. Potem namalowałem damę z drugiej strony kompozycji, tak aby malunek wyglądał jak na prawdziwej karcie.
Długo siedziałem i patrzyłem na to dzieło moich rąk. Obudziła się mama i ze zdziwieniem popatrzyła na narysowaną kartę. Nic nie mówiła, tylko gładziła to rysunek to moją głowę i uśmiech nie schodził jej z ust. Potem wydostała z pieca ugotowane buraki i poradziła dodać sokiem czerwony kolor, bo przecież farb u nas nie było. I my razem cieszyliśmy się, że ta karta tak podobna do rozerwanego oryginału.
W ten ranek mama powiedziała, że Bóg usłyszał jej modlitwy i nasze życie w zsyłce teraz zmieni się i ona wierzy w moją przyszłość:. czy to będę pisać, jak wcześniej dziennik, czy też, jak teraz, rysować. Mówiła takie miłe dla serca mego rzeczy, że one zostały na zawsze ważniejsze niż setki opinii zawodowców w późniejszych czasach. Dodam, dla spuentowania historii, że rano przyszli do mego domu chłopcy, zobaczyli gotową kartę do talii, pochwalili mnie, podrzucili do góry, a dla mnie był to wyraz pierwszego sukcesu malarskiego.
Stefan Centomirski to malarz, który w fenomenalnie artystycznie sposób pokazał uogólnione losy i postacie ofiar zbrodniczego stalinowskiego systemu. /…/ Mogliśmy obejrzeć obrazy fantasmagoryczne, ponure w treści w większości tworzone techniką kolażu. /…/
Tak wyszło, że z malowaniem kart związane są moje największe sukcesy. Po namalowaniu damy, stało się głośno w wiosce, a kiedy po pięćdziesięciu latach namalowałem króle, znowu stało się głośno, tym razem w całym kraju. Opowiem, jak to się stało. W 1990 r. stworzyłem obraz instalację Domek z kart. Ta kompozycja stała się osią dokumentalno-fabularnego filmu telewizyjnego o moim życiu i twórczości, który w 1991 r. nakręcili demokraci po upadku ZSRR, pod tytułem Mój Ciężki Krzyż. W centrum obrazu filmowego postawili moją instalację z wizerunkami sowieckich przywódców, symbolizującą 70 lat budowy zamku z kart na piasku. Na kartach namalowałem wszystkich pierwszych sekretarzy z Kremla, jako karcianych królów: od Lenina, Stalina do Chruszczowa, Breżniewa, którzy stoją jeden na drugim. Górna karta, już nie król, a joker, to Gorbaczow. Namalowałem te karty na blasze, każda metrowej wielkości. W końcu filmu ten domek po dotknięciu dysydenta palcem runie na piasek, na którym on zbudowany. Ten godzinny film nakręcony przez reżysera Andrzeja Tortensena, w wersji angielskiej i rosyjskiej był pokazany w kanale Rossija wieczorem. A następnego dnia rankiem, nikomu nieznany autor tych kart obudził się znanym. Kilka dni telefon nie zdychał. Dzwonili koledzy, niektórzy jeszcze z czasów studiów, literaci, demokraci, pozdrawiali, gratulowali sukcesu. I to, choć przeszkadzało malować, powiem prawdę, było miłe. Ale kiedy redakcja telewizyjna podała mój telefon przy powtórnym pokazie tego filmu na wschodzie Rosji, gdzie różnica czasu w porównaniu z Moskwą wynosi 8-10 godzin, to telefon zaczął dzwonić i nocą, i musiałem go na długo wyłączyć. Można wytrzymać parę dni, ale bez snu w nocy nie da się pracować. Nie ukrywam, że były też negatywne telefony od komunistów, z najgorszymi przekleństwami, brzydkimi krzykami i groźbą zniszczenia moich prac, a wraz z nimi autora. Na szczęście oni nie wiedzieli, że obrazy są już upakowane i czekają w ambasadzie polskiej na transport do Warszawy, gdzie była zaplanowana moja indywidualna wystawa. Ale o tych wydarzeniach oraz o puczu w Moskwie, barykadach pod białym domem, o rozpadzie ZSRR, wahaniach inteligencji, losie artystów, literatów i wielu innych zdarzeń, których byłem świadkiem i uczestnikiem w Moskwie w czasie rozpadu mocarstwa, opowiem w drugiej części książki. A teraz dokończę opowieść o instalacji Domek z kart i prędko wrócę na Syberię, gdzie samodzielnie uczyłem się rysować i malować.
Na wystawach w Warszawie, Krakowie czy Paryżu tę instalację Domek z kart zawsze montuję w środku sali. W czasie wernisażu dotykam ją palcem i to wszystko pada do góry nogami na kupę piasku, na którym stało. Ten symboliczny rozpad mocarstwa zawsze cieszy widzów i oni klaszczą. Tych królów – przywódców ZSRR ja namalowałem na kartach groteskowo. Takimi katami ja ich zawsze widziałem w swojej wyobraźni, wbrew słodkim portretom oglądanym na każdym kroku przez całe życie, namalowanym przez wazeliniarzy wychwalających kochanych przez nich czerwonych wodzów. Malując prawdziwe oblicza tych głównych komunistów, wkładałem w pędzel swój gniew. Każdy z nich na mych kartach trzyma charakterystyczny przedmiot swej działalności. U Lenina w rękach taca z głową cara, Stalin trzyma krwawą siekierę, Chruszczow but i kukurydzę, Breżniew bawi się orderami. Za życia ci dyktatorzy byli na pomnikach, a geniusze na śmietnikach. Po śmierci zamienili się miejscami. Właśnie tak odbiera widz na wystawach te groteskowe obrazy dyktatorów, obok których umieszczam portrety Sacharowa i Sołżenicyna, wykonane przeze mnie z wielkiej sympatii. Spośród tych komunistycznych przywódców tylko jeden miał człowiecze oblicze – Gorbaczow. Ja namalowałem go jako ojca pierestrojki, z mikrofonem w ręku, symbolem głasności, bo on nadepnął na kraty – symbol dyktatury. W talii sowieckich królów on namalowany jako joker – ten kto ważniejszy od królów. On jedyny wart sympatii w tym domu czerwonych kart. I tak go namalowałem.
Podsumowując, powiem, że dwa razy wykorzystałem talię kart: pierwszy raz jak namalowałem damę ze strachu. Drugi raz kiedy namalowałem królów – dlatego, że strach minął razem z upadkiem dyktatury komunistycznej, która trzymała za gardło nie tylko autorów opozycjonistów, a całe społeczeństwo. Ale do tego upadku epoki komunistycznej tyranii była długa, ciernista droga – 50 lat, przez które wypadło mi przedzierać się. A 50 lat temu, to był czas mojego dojrzewania. Ciągnęło mnie do rysowania, ale papier i ołówki prędko skończyły się. Gorączkowo szukałem materiałów, czym i na czym malować.
Dla nas wszystkich Polaków, Boże Narodzenie było najważniejszym świętem, więc wszyscy zawsze czekaliśmy na ten grudzień. Przygotowania do świąt zaczynaliśmy bardzo wcześnie, a to z wielu względów.
Na kazachstańskich stepach nie rosły takie drzewa, żeby mieć z nich choinkę, toteż już od lata szukaliśmy, zbieraliśmy patyki, które chowaliśmy tak, żeby nie daj Boże ktoś ich nie spalił, nie złamał. Jak zbliżało się Boże Narodzenie, zabierałem się do robienia zielonego drzewka. Wiązałem te patyki, przyklejałem, a potem malowałem zieloną farbą i wychodziła dobra choinka. Kazachowie, Rosjanie, którzy tam mieszkali, naśmiewali się, że ci Polacy to jakieś wianuszki do góry nogami stawiają, ale sami nic nie robili. W domu mieliśmy taki specjalny kąt, gdzie zawsze wisiał święty obraz i tam wstawialiśmy tę choinkę. Sam też robiłem szopki, do których trzeba było wyrzeźbić zwierzątka, figurki. Ale nie dasz dziecku noża do ręki, żeby z drzewa to zrobił, więc robiłem te rzeźby, oczywiście, z ziemniaków. Wybierało się te największe i z nich wszystko strugało. Później, jak już ludzie wiedzieli, że ja rzeźbię te szopki, to kiedy wyrósł komuś w ogrodzie duży ziemniak, to mówił: „O, to dla Stefanka, tego małego rzeźbiarza”. Ktoś mi kiedyś przyniósł ziemniaka tak wielkiego, jak głowa barana i wtedy pierwszy raz w życiu wyrzeźbiłem z niego dużego Świętego Mikołaja.
Ale był problem, bo nie przystawała do niego żadna farba, nie dał się pomalować. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby rzeźbić z ciasta i kiedy mama robiła ciasto na chleb, ja jej podbierałem kawałeczki i lepiłem to baranka, maleńkiego Pana Jezusa i inne rzeczy, a potem mama to kładła do pieca razem z chlebem. Te figurki były mocne, twarde i mogłem już je pomalować. Wytrzymywały niekiedy kilka lat, tylko problem był z przechowywaniem ich do następnych świąt, więc chowaliśmy je i wieszaliśmy w worku gdzieś wysoko na strychu, tak żeby uchroniły się przed myszami, szczurami
A jeszcze trzeba było zrobić prezenty, żeby coś na tej choince wisiało, bo nie było żadnych ozdób, bombek ani cukierków. A nawet gdyby były, to pieniędzy nie było żeby je kupić. To jak się z tego wychodziło? Ano przez cały rok zbieraliśmy papierki po cukierkach i chowaliśmy do książki. Jak przyjechał do wsi jakiś bogaty człowiek, to my, dzieciaki po 8-12 lat, już staliśmy przy płocie i czekaliśmy, aż ktoś tam rzuci papierek od cukierka. Zawsze coś się uzbierało, a potem wymienialiśmy się nimi, handlowaliśmy jak filateliści znaczkami. Same cukierki robiło się z buraków. Mama przygotowywała z nich taką masę i piekła to w piecu, a potem ja nożem kroiłem to w kosteczki i zakręcałem w te papierki.
Ja myślałem, że jakże, koło choinki zawsze musi stać Święty Mikołaj. Rzeźbiłem te szopki i Mikołaje nie tylko dla siebie, dla swojej rodziny, ale i dla sąsiadów z całej okolicy, a później to przyjeżdżali po nie Polacy z innych, dalekich wiosek.
Wigilia zawsze była u nas. Przychodzili sąsiedzi i śpiewaliśmy znane kolędy polskie i te przeze mnie napisane. Ludzie je zapamiętywali i jeszcze przez wiele lat śpiewali, co mnie bardzo cieszyło. Bo kolęda i Wigilia, i w ogóle Boże Narodzenie, to były dla nas takie ostrowy, wyspy polskości, pozwalające nam uchronić tradycję, język, pamięć o przodkach. Na Wigilię wszyscy bardzo czekali, żeby się zejść, być razem. Zawsze o tej porze były zawieje, wichury śnieżne, to ludzie, idąc do nas, ciągnęli sznury od domu do domu, żeby nie zabłądzić w drodze powrotnej.
Siedzieliśmy ciasno przy stole: kobiety z jednej strony, dzieci z drugiej, jedno miejsce zawsze puste, z talerzem. Na mojej choince palą się świeczki, z otwartego pieca płynie światło i ciepło, migotają cienie. Najważniejszą i najsmaczniejszą potrawą była kutia, którą moja mama znakomicie przyrządzała. Śpiewaliśmy kolędy, a potem były opowieści, wspomnienia i marzenia, o których każdy mógł powiedzieć. Zawsze były one związane z Polską, z życiem w wolnej Polsce. A ja zawsze byłem jednym z tych kolędników, przychodzących ze śpiewem.
/…/ Dzięki tej bezpośredniości i niczym nie kłamanej szczerości dzieł Centomirskiego, tak bardzo zróżnicowane pod względem poziomu, przemówiły silnym głosem.
Obraz ten zainspirowało wydarzenie, które wpłynęło na moją rodzinną edukację, a nawet moich dzieci. A profesorem mojej domowej akademii była mama. W zimowy wieczór ja z kolegami grałem kijem w krążek obok okna naszej ziemianki. Krążek to był kamień okręcony szmatą. Jeden z moich rzutów zakończył się tym, że krążek wleciał w okno. W szybie ukazała się dziura wielkości głowy. W domu zdenerwowana mama, ale mimo to ona spokojnym głosem powiedziała: „W całej okolicy nie znajdziemy szkła, żeby naprawić nasze okno. Tak to zostawić nie można, przeziębi się i zginie twoja siostrzyczka. Dlatego ja zatkam tą dziurę twoją poduszką, a ty za karę będziesz spać na swojej dłoni”. Tak i stało się. Przez pół roku ja zasypiałem bez poduszki i rozmyślałem o metodzie edukacyjnej mojej matki, w porównaniu z tym, jak karali w innych rodzinach, bili pasem, nie dawali jeść. To była dla mnie lekcja na całe życie, z której korzystałem w wychowaniu swoich dzieci, kiedy założyłem własną rodzinę. Potem ja tę poduszkę wywiozłem z Syberii. Z początku na niej spałem, gdy byłem w liceum, a później ona leżała w szufladzie jako pamiątka. Minęły lata i ja wykonałem szkic do obrazu z tym oknem i pomyślałem że warto pokazać poduszkę jako element instalacji. Ze starych desek zbiłem okiennice, na sklejce namalowałem okno, wyciąłem dziurę w niej i założyłem tam prawdziwą poduszkę. Potem namalowałem matkę w oszronionym oknie, jakby oczekującą kogoś na święta, najpewniej męża swego. W oknie zapalona świeca, z daleka widoczna w ciemności wieczora. A w czasie zawieruchy to był majak. Zawsze leciałem do domu jak na skrzydłach, zwłaszcza w dzień świąt, ale święta szybko kończyły się i znowu w każdy dzień było głodno i chłodno. Ciężko było patrzeć, jak się mama męczy po aresztowaniu ojca. Ona zawsze była zamyślona, często widziałem ją siedzącą u okna, patrzyła na krajobraz i czasami cicho czytała z pamięci kochane przez ojca wiersze Siergieja Jesienina.
Młoda, piękna kobieta, jak to z Polski, w 37 roku życia została sama i przez dziesiątki lat czekała na jego powrót. Z natury dziesiątki razy szkicowałem jej postać, później zrobiłem obraz Wieczne oczekiwanie w 1956 r, portret Samotność w 1978 r, i wiele innych. Te pozy charakterystyczne dla różnych okresów jej oczekiwania i samotności, na Syberii czy później, nawet jeszcze w latach 80., kiedy mieszkaliśmy gdzie indziej. Przez wiele lat mówiłem mamie: „Po co ty zawsze siedzisz przy oknie? Pooglądaj telewizję albo poczytaj książkę”, a ona cicho odpowiadała: „Patrzę, może ojciec nadejdzie”. Ja tylko kręciłem głową: „Przecież minęły dziesiątki lat i mieszkamy w Moskwie na jedenastym piętrze. Jak on tu może wrócić?”, ale jak to mówi się: nadzieja umiera ostatnia. Ona do końca życia była z nim. Kilku lat zabrakło, by dożyła tego, że wreszcie przysłali wiadomość o ojcu, że on zginął w gułagu pół wieku temu. Jego rehabilitacja była możliwa dopiero po upadku komunizmu. W nim przyznano, że on był niesprawiedliwie aresztowany i skazany po politycznym procesie i zginął w gułagu na Kołymie w 1942 r. Mogiły jego nigdy nie odnaleziono, a pomnik ojcu ja stworzyłem obrazami Gułag, Czarny kruk, Mój Ciężki Krzyż i innymi.
/…/ Sztuka Centomirskiego jest faktem nie do pominięcia, jest jedynym tego rodzaju artefaktem na świeci
Po każdym powrocie z widzenia z ojcem w więzieniu, mama kilka dni leżała, aż zagoiły się starte walonkami rany na nogach. Opowiadała nam o ojcu, o krótkich chwilach widzenia z nim w jego zakratowanym podziemiu. Opisywała jego nowy wygląd, z ogoloną głową w pasiastym ubraniu i każdy inny szczegół. Ja słuchałem tych opowieści wiele razy przez kilka miesięcy, do samego sądu nad ojcem i zapamiętałem je na całe życie. To stawało przed moimi oczami jako wyobrażone obrazy i właśnie pierwsze moje szkice, które komponowałem jak tylko zacząłem rysować, były poświęcone uwięzionemu ojcu, o którym tak wiele opowiadała mama.
Na ostatnich spotkaniach ojciec pocieszał mamę mówiąc, że w tym piekle najgorsze już minęło, bo już tak nie męczą NKWD-ziści przesłuchaniami po nocach, jak w pierwszych miesiącach. Właśnie te pierwsze dni i noce, w które torturami wymuszali podpisy, że on jest szpiegiem, były najcięższe. Nie pozwalali spać, budzili co kilka minut, bili po rękach i nogach, wsadzali w głęboką jamę z zimną wodą, razem z innym więźniem rodakiem i z wierzchu dodawali jeszcze po kropli wody, powtarzając: „zeznajcie, że jesteście szpiegami polskiego państwa, to zatrzymamy wodę, wyciągniemy was, nie zeznacie, utoniecie”. Więźniowie wytrzymali, wiedzieli, że każdy kto podpisał papier o swym szpiegostwie, na drugi dzień był rozstrzelany. Ojciec był pewien, że w tych ciężkich chwilach, kiedy trzymano go w jamie z wodą, dodawała mu sił Święta Maryja. Objawiła mu się, kiedy był wtrącony w najcięższy karcer. Zwracał się z modlitwą do Matki Boskiej i uzyskał taką wiarę i moc, by wytrzymać i nie podpisać tych papierów. Wreszcie kaci, widząc, że prędzej się utopi, niż przyzna, tam na górze zakręcali kran z wodą i wyciągali z jamy egzekucyjnej.
Podczas widzenia z mamą ojciec trzymał się bardzo dzielnie, mimo tego, że strasznie schudł, bo głodzenie to też był jeden ze sposobów na wydobycie zeznania. Z nadzieją, że najgorsze ma już za sobą, był nastawiony optymistycznie. Kaci wybili mu zęby, ale nie przyznał się, że jest międzynarodowym szpiegiem, nie podpisał papierów, do czego torturami zmuszali go NKWD-ziści, dlatego był pewien, że prędko go wypuszczą z więzienia do domu. My cały czas nie traciliśmy nadziei, że za dzień, dwa, ojciec wróci. Każdego dnia wpatrywałem się w szlak, którym go wywieziono i którym powinien powrócić.
/…/ Ta pełna pasji sztuka polskiego artysty , który doskonałe pojął , co to znaczy być „człowiekiem radzieckim”, ma szansę stać się rewelacją na Zachodzie.
I stało się. Zobaczyłem mknący czarny samochód nazywany krukiem, którym wywozili ojca. Radośnie krzyknąłem mamie: „Ojciec wraca!”. Mama wyskoczyła z ziemianki, zobaczyła pędzący do nas samochód i padła na ziemię, gdzie stała, objęła głowę rękami i cicho powtarzała: „Co będzie z dziećmi? Za mną przyjechali…”.
Ja rzuciłem się podnosić bezradną mamę, a tu wychodzą z samochodu uzbrojeni NKWD-ziści i groźnie pytają: „Centomirska, gdzie chowasz zbiegłego więźnia?!” Nie było odpowiedzi. Nic nie znaleźli, zebrali się w podwórku w krąg, coś cicho pogadali, po czym jeden nastawił broń w kierunku stojącego obok ziemianki stogu siana, a dwaj inni wzięli widły i zaczęli wtykać w jego środek. Potem porozrzucali po podwórku siano, nic nie powiedzieli i pojechali na drugą ulicę, żeby zrewidować rodzinę aresztowanego wraz z ojcem rodaka. Weszliśmy do swojej ziemianki, gdzie było wszystko przewrócone do góry nogami.
Zaczęliśmy zaprowadzać porządek. Nie wiedzieliśmy, co robić, jak pomóc ojcu, jeśli on uciekł z więzienia. Za chwilę wpada sąsiadka i na ucho mamie mówi, że dowiedziała się, że sowieci poszukują aresztowanego zesłańca z sąsiedniej wioski, który zbiegł z więzienia. Ale w jego domu nie znaleźli go i teraz przeszukują wszystkie rodziny aresztowanych wcześniej w okolicy, a nawet przeczesują lasy.
Na drugi dzień znaleźli go gdzieś w lesie, zastrzelili i przywieźli pokrwawione ciało i pokazali wszystkim więźniom jako dowód, co czeka zbiegów. A w ten dzień czarny samochód pełen NKWD-zistów, kręcił się po wiosce, od domu do domu rodzin aresztowanych. Długo stał przy każdej chałupie, zanim oprawcy przewrócili w niej wszystko do góry nogami, jak u nas, toteż dobrze mu się przyjrzałem.
To było straszne czarne więzienie na kołach, stworzone z metalu jak czołg, z kratami w oknach. Zapamiętałem go na całe życie i z czasem namalowałem, pod nazwą Czarny kruk (w 1976 r.). Oczywiście poświęciłem ten obraz ojcu, a to więzienie na kołach, czarny samochód, którym straszyli dzieci i który z dala obchodzili dorośli, umieściłem w centrum kompozycji, gdzie wygląda jak diabeł czekający na ofiary.
Kiedy aresztowali mojego ojca, tego samochodu z bliska nie widziałem, bo moje oczy były pełne łez. Dlatego na pierwszym planie obrazu jest tragiczna chwila aresztowania. Przeżycie niewinnego człowieka, którego gwałtownie wyciągają z domu. W tych czasach stalinowskiego terroru były miliony takich ofiar, więc chodziło mi nie tylko o dokumentalny portret ojca, ale także o symboliczny zbiorowy wizerunek, typowy dla wszystkich więźniów, którzy znaleźli się na granicy pomiędzy życiem a śmiercią. W takiej dramatycznej chwili człowiekowi już nikt nie może pomóc. Czerwony, komunistyczny diabeł zaciąga go w piekło stworzone przez totalitarny młyn, niszczący wszystko, co wpadnie w jego tryby. Bohater rękami i zębami trzyma się za okiennice swego domu. W odkrytych taflach szyb odbijają się plakaty – wizerunki twarzy największych katów, przywódców systemu: Stalina i Berii. Nie widać oczu bohatera, one są zamknięte, ale widoczne jest przeżycie jego duszy. Ona w symboliczny sposób odbija się w firance, kołyszącej się od przeciągu w otwartym oknie. Tragizm wydarzenia podkreśla czarne niebo i krwawy ślad zachodzącego słońca, który oświetla samochód z kratami, tytułowego Czarnego kruka, oczekującego z otwartymi drzwiami na swą ofiarę. Oprócz bardzo ważnych dla treści obrazu: rąk powitalnych, czy wyrazu twarzy bohatera, widz zauważy na dalszym planie: na groźnym niebie, lecącego prawdziwego czarnego kruka, który symbolizuje złowieszczy samochód pułapkę i cały opisany tu obraz. Namalowałem go dużo później, ale pod wpływem opowieści mamy naszkicowałem jego kompozycję w rok po aresztowaniu ojca, jak tylko zacząłem rysować. Mama wspominała szczegóły, a ja szkicowałem jak umiałem i na czym popadło, bo z materiałami do rysowania i malowania było bardzo kiepsko. Jakieś małe papierki nie nadawały się do wykonania większych obrazów, o których marzyłem, mając już szkice.
Tej zimy napadało dużo śniegu. Tym, czego nie brakuje na Syberiijest to białe pokrycie. Ten gość – zimowy wiatr, przychodzi raptem i nie znika. Ciągle masz go tak dość, że już nie czujesz jego bicia, wycia, świstu, wciskania się nieproszonego za twój kołnierz i w każdą dziurkę. Ty ze złości ściskasz zęby, a on się bawi. Wreszcie ty bez sił do walki opuszczasz ręce i tu on znika, odchodzi.
W tym białym pokryciu zobaczyłem swoje płótno. Wziąłem patyk i zacząłem rysować na tej gigantycznej białej łysinie. Kiedy coś nie wychodziło, miotłą wyrównywałem, jak gumką na papierze i wracałem do zaczętego fragmentu. Jeśli trzeba było zrobić akcent, odwracałem kijek, ciągnąłem grubym końcem i wychodziła szeroka, głęboka linia. Zachodzące słońce z ukosa oświetlało mój rysunek – płaskorzeźbę. Cienie długich szerokich linii wydobywały akcenty rysunku.
Byłem zadowolony z odkrycia i zasypiając na piecu, obmyślałem, jakie jutro dodam następne części rysunku. Rano wyleciałem na skrzydłach z ziemianki z kijem, żeby dokończyć dzieła, patrzę, a mój wzgórek już czysty, jakby go krowa językiem zlizała. W nocy spadł śnieg i przy pomocy wiatru wszystko wyrównał. Byłem rozczarowany, ale od nowa zacząłem rysunek, a wiatr w nocy znowu go zasypał śniegiem. Tak się zmagaliśmy: ja pracowałem w dzień, a wiatr w nocy. Wreszcie wygrała edukacja. Moja ręka nabrała siły.
W ten dzień jechałem za sianem na saniach, które ciągnęły dwa rogate woły. Drogę od stajni do dużego stogu siana codziennie czyścili, odrzucając śnieg na bok i ona szła głębokim korytarzem, mając z dwóch stron ściany wysokie na dwa metry. Siedziałem na długich saniach z przodu, blisko wołowych zadów i śpiewałem sobie, poganiając je patykiem.
Raptem obok naszego korytarza śniegu z dwóch stron pojawiły się wilki i zobaczyłem ich wyszczerzone zęby. Ciągnące leniwie woły nagle rzuciły się do przodu tak, że moje sanie przechylały się z jednej strony na drugą. Uczepiwszy się jedną ręką przodu sań żeby nie wypaść, drugą podniosłem do góry widły. Z zewnątrz to teraz wyglądało jakby jeżyk leciał głębokim śnieżnym korytarzem. Z tunelu wystawały ostre rogi wołów i moje widły. Te czworonogie bestie biegły obok, groźnie szczękały zębami, ale nie odważyły się sięgnąć nas z góry, bojąc się naszej ostrej broni.
Jednak za chwilę skoczyły w korytarz z tyłu naszych lecących do przodu sań. I tu pierwszy raz zobaczyłem z bliska złe ślepia i ostre zęby Półogona, który podskakiwał i gryzł drewno tylnej części sań. Skierowałem od razu widły w tył i mocno trzymając za koniec trzonka dźgałem nim w tą diabelską paszczę. Z boku do mnie bestie nie mogły się dostać. Korytarz był wąski, a widły odstraszały je od skoku na sanie. Wreszcie kiedy dźgnąłem Półogona ostrymi widłami, wilki wstrzymały się, a moje serce jeszcze długo biło jak oszalałe. Ten wyścig trwał kilka chwil, ale obawa, że ja mógłbym wypaść z tych dziurawych sań albo że przestraszone woły złamałyby drewnianą uprząż i uciekły zostawiając sanie i mnie na zjedzenie tym głodnym wilkom, prześladowała mnie długo, szczególnie we śnie.
Początku następnego napadu tej bandy wilków nie widziałem, ale jako pierwszy znalazłem skutki tej tragedii. Brygada ze stajni, gdzie ja pracowałem, znajdowała się kilka kilometrów od wioski. Raz na parę tygodni pozwalali mi brać konia do sań i jechać na noc do domu, przebrać się, umyć się. Częścią tej drogi był duży szlak wiodący z miasta do miasta. Po nim gnali z obozu więźniów w głąb Syberii, wieźli jesienią z wiosek, w tym z naszej, do miasta ziarno, ziemniaki, mleko. Dla nas, jak mówiono, „po wąsach ciekło, a do gęby nie wpadało”. Zimą często gnali bydło do rzeźni, dla kiełbas. Tak było w tę sobotę, kiedy na saniach wieczorem spieszyłem do domu.
Jak wjechałem na główny szlak, mój koń zaczął rżeć i kręcić głową. Gdy wstrzymałem go, usłyszałem w pobliżu wilki. Zrobiło się strasznie. Czy ten Półogon mało dostał od mego ogiera? A może to jakaś inna watacha? Przysunąłem do siebie bliżej widły, przygotowałem zapałki żeby zapalić pochodnię, bo jakby napadły wilki, tylko ogniem można je odstraszyć – tak nauczyli mnie starsi miejscowi. Prędko ciemniało, ale zobaczyłem na drodze ciemną kupę czegoś i wilków przy niej, wśród których od razu zauważyłem swego wroga, Półogona. Coś szarpały, możliwe że napadły na człowieka. Złość do tych czworonogich złodziei była tak wielka, że zapomniałem o strachu. Postanowiłem ratować tego biedaka. Gorączkowo konia przywiązałem do sani, żeby znowu klacz nie uciekła, jak wtedy z siodłem. Zapaliłem namoczoną w ropie szmatę nakręconą na kiju i rzuciłem się na tych wrogów.
Bestie podwinęły ogony i z kawałkami mięsa w zębach rzuciły się do ucieczki. Podszedłem bliżej do tej ciemnej kupy i z ulgą westchnąłem: to było nie futro człowieka, a leżące ciała owiec z rozerwanymi gardłami. Wszędzie były widoczne skutki walki, jak po bitwie. Na śniegu zauważyłem dużo śladów bydła i jeszcze świeże końskie łajno. Zrozumiałem, że niedawno gnali na koniach stado do miasta.
Tak już bywało, że wilki napadały na pędzone zwierzęta. Rogate bydło broniło się, a często ofiarami były małe zwierzęta, owce i kozy. Trudno je obronić poganiaczom, uzbrojonym tylko w kije, bo palnej broni nie mogli mieć. Ale brakowało czasu na rozmyślania, bo obok wilki szarpały ciało owcy i mogły wrócić w każdej chwili za dodatkiem. Postanowiłem go skonfiskować swoim wrogom. Wciągnąłem te kilka leżących ofiar na sanie i galopem popędziłem klacz do wioski, gdzie już zapalone w oknach światła. Mama wystraszyła się i nie chciała wziąć do domu mięsa, chciała odwieźć do siedziby kołchozu, ale z siostrą przekonaliśmy ją, że wszystko jedno, nie uwierzą, że my choć kawałek z tego nie zjedli.
Wytopionego smalcu starczyło by przeżyć, ale nikomu nigdy nie mówiliśmy o tej nocy. To był nasz rodzinny sekret. Dopiero teraz, po sześćdziesięciu latach, ja pierwszy raz zdradzam, jak była konfiskowana wilkom część ich rozbójniczej zdobyczy.
Optymizm to paliwo dla ruchu w przyszłość. On pomagał nam przetrwać na zesłaniu. Sukcesy były rzadko, ale kiedy przychodziły, to dodawały sił do walki o przetrwanie. Ważne wierzyć, że Bóg pomoże. Wtedy jest i nadzieja, która – jak mówią – umiera ostatnia
Jesienią, w czasie koszenia kombajnem pszenicy, ziarna wysypywano w kupy na ściernisku. Pilnowali go, dopóki nie przyjadą wojskowe duże samochody i nie wywiozą do elewatora. Wojskowi nie zawsze dokładnie pod miotłą zbierali to ziarno, a były nawet przypadki, że sypnął śnieg i ukrył gdzieś całą kupkę ziarna.
Ja nakreśliłem mapę pola i zaznaczyłem po cichu miejsca, gdzie kombajny zostawią ziarno w kupach. Ale z której nie wszystko dokładnie zebrane i wywiezione, to tajemnica wywożących ziarno na ciężarówkach żołnierzy i białej kołdry zimy okrywającej pole. Ale jak trafić na to miejsce, gdzie może zostały niezebrane do końca ziarna, znaleźć je, to jak w archeologii wydobyć skarb.
Wpadłem na pomysł, żeby nauczyć szukać ziarna pod śniegiem naszego koguta. Zauważyłem, że on ma mocne pazury i lubi grzebać w kupie łajna przy chlewie oraz ma mój charakter – zawsze wygrywa walkę z konkurentami. Z początku nasypałem jemu owsa pod jedną z trzech kup słomy i on jakimś czuciem wybierał tą, pod którą schowane ziarno. Potem słomę zamieniłem na śnieg. Po codziennym ćwiczeniu głodny ptak bez omyłek wybierał tę dla rozgrzebania górkę śniegu, pod którą było ziarno.
Kiedy spadł pierwszy śnieg i pole opuścili strażnicy i technika, nastał czas dla nas z kogutem. Powiedziałem mu: „Starczy bójek z sąsiednim konkurentem, teraz będziesz pracować, zbierać ziarno”. Potrzymałem go w głodzie, posadziłem do worka i wypuściłem go na jednym ze śnieżnych wzgórków, gdzie według mej mapy było jedno z miejsc, w którym wysypano z kombajnu kupę ziarna. Mój kogut drapał i drapał, póki nie rozrzucił śniegu i nie znalazł na ziemi ziarna.
Przeniosłem go do następnych wzgórków śniegu, on przejmował się swoją pracą, a ja swoją na odnalezionym przez niego miejscu. Wyciągałem duże sito, przesiewałem wynalazki zmieszane z piachem, jak poszukiwacze złota. Zostawały ziarna i kłosy albo ich kawałki. Sypałem je do worka i mówiłem do koguta, że jego wynalazki są dobre.
Chodziliśmy ich szukać co dzień, póki nie spadł głęboki śnieg. Oczywiście, byłoby łatwiej poczekać do wiosny, kiedy stopnieje śnieg, ale wtedy ziarna będą kiełkować i nie nadadzą się do jedzenia, a z głodem trzeba walczyć dziś, a nie czekać na jutro, kiedy już nie będzie na to siły.
/…/ Malowałem obrazy dla siebie. Wszystkie pracy, które pokazuję teraz przez wiele lat stały w mojej moskiewskiej pracowni odwrócone do ściany. Nie mogłem ich ani wystawiać , ani sprzedawać. Ale jako świadek tragedii zesłania zrobiłem to, co do mnie należało. To jest mój wkład w obecne czasy.
W trzy strony od wioski na dziesiątki kilometrów leżał step: sucha, piaszczysta ziemia, na której latem nic nie rosło oprócz, jak nazywali go Rosjanie, kowyla. Ta roślina sięgająca kolan ma na wierzchu miękkie jasne szczoteczki. Przy wietrze kołysze się i wygląda jakby fale morza leciały jedna za drugą. Wygląda pięknie, ale do jedzenia bydłu nie nadaje się, ma ostre małe kolce.
Co prawda w stepie czasami zdarzały się niziny, gdzie zimą zatrzymywał się śnieg, a wiosną na wilgotnej ziemi pojawiały się ciekawe rośliny: polne kwiaty, które po jakimś czasie stawały się białymi wyspami dmuchawek, później lecących białym śniegiem po stepie. To było pięknym początkiem lata, ale jeszcze ciekawiej wyglądały te zielone wyspy nizin ze wzgórkami, kiedy usiądziesz na ziemi. Ja mogłem godzinami oglądać to, co dzieje się w trawie. Ona pełna życia. Od latających motylków do świerszczy i małych mrówek – wszystko cieszyło mnie i ja godzinami to rysowałem (dołączam jeden z tych szkiców Dmuchawce, 1943).
Dokładne rysowanie z natury, czy to rąk mojej matki, czy rośliny matki ziemi, było dla mnie taką samą potrzebą, jak malowanie moich fantazji węglem, kiedy zostawałem sam na sam z czystą ścianą, czy patykiem na śniegu dużego rozmiaru. Wszędzie, nawet w skąpym stepie, szukałem i nachodziłem coś pięknego i godnego do malowania.
Latem zbieraliśmy suche łajno, suszyliśmy i potem paliliśmy w piecu w ciągu dnia. Ten piec nocą długo utrzymywał ciepło. Co prawda, w chacie stale czuć było woń palącego się łajna, ale nikt nie zwracał na to uwagi, gdyż to dawało ciepło. Jeżeli nos czuje zapach, znaczy to, że nie zatkany od przeziębienia i to jest najważniejsze: utrzymać się przy zdrowiu za wszelką cenę.
Wiosną, jak coś zostawało z tej kupy suchego łajna, rozrzucano je po działce jako użyźnienie ziemi. W ten sposób skąpy step dzielił się swym bogactwem do oświetlania i ogrzewania ziemianek oraz użyźnienia działki.
Był już maj, pojawiła się pierwsza trawa i kołchozowe bydło, a z nim i część prywatnych krów pasło się w polu całą dobę. Kulawy pastuch z paroma psami krążył z nimi wokół wioski, a w nocy dowalił śnieg, jak w zimę. Zawiał straszny syberyjski wiatr, raptem nadleciały wilki, rozerwały psy i rzuciły się na cielęta. Te poleciały w środek stada, wilki rzuciły się na uciekające krowy i pognały je z wiatrem, który wiał w stronę wody stawu. Pastuch ze swym kijem kulał daleko w tyle i nic nie mógł zrobić.
I stała się tragedia. Wilki zagnały stado bydła w wodę, te z tyłu napierały na te z przodu i wszystkie się utopiły. Rano cała wioska stała na brzegu stawu. W błocie roztopionego śniegu leżały kości i kopyta cieląt, resztki wieczerzy wilków. Woda była pokryta utopionym bydłem, pływającym brzuchami do góry, jak balony. Wiatr ucichł, śnieg więcej nie padał, padały łzy ludzi na tę nieludzką ziemię, na wyciągnięte z wody krowy i woły.
Przyjechali z centrum NKWD-ziści, pastucha aresztowano, ściągnięto wszystkie wozy z naszej i sąsiednich wiosek, załadowano na nie utopione bydło i pod konwojem powieziono w miasto do rzeźni. Mężczyźni byli na froncie, jak wiadomo, więc woźnicami byli uczniowie ze starszych klas, ja byłem wśród nich.
Jechaliśmy do miasta dwie doby. Kiedy zatrzymywaliśmy się karmić konie, na ognisku gotowały się ziemniaki w wiadrach, ale ani kawałeczka mięsa nam nie pozwolili NKWD-ziści odciąć z tych ciał leżących na wozach, a po drugim dniu już wszystko to mięso popsuło się na słońcu. Tak śmierdziało, że my, woźnice, zatykaliśmy nosy, a psy długo leciały za nami w każdej mijanej wiosce w drodze do miasta, do którego jechaliśmy ponad dwa dni. Mięso to, na kiełbasy już nie nadawało się, było zdane na mydło. Tak zakończyła się ta historia, a z nią i normalne od wieków przeznaczenie krów – dawać mleko.
/…/ Centomirski w ciągu 50 lat stworzył ponad tysiąc prac, dziesiątki cyklów obrazów, poświęconych ważnym wydarzeniom z historii narodu polskiego w XX wieku.
Od tej tragedii, każdej wiosny, z rana, zabierano z każdego podwórka krowy do pracy z pługiem w kołchozowym polu. Wieczorem zmęczone wracały, ale bez łez nie można było widzieć jak mama próbuje choćby kwartkę mleka wydoić dla małego dziecka. Kiedy nastawała pora przygotować własną działkę, pożyczaliśmy z kołchozu pług, żeby każdy mógł dla siebie orać i posadzić ziemniaki.
Za pracę w kołchozie nic nie płacili. Rodzina mogła się utrzymać tylko ze swego kawałka ziemi, na którym pracowało się nocą, po powrocie z kołchozowej pracy. Właśnie ten dramat męczenia, nie tylko ludzi ale i bydła, stał się tematem obrazu pod nazwaniem Karmicielka. Pamiętam jak szedłem za pługiem z uprzężą dla dwóch wołów, z jednej strony nasza krowa, a z drugiej mama. Jest w życiu takie wydarzenie, że wystarczy ująć treść i jest już gotowy obraz. W tym wypadku dodałem tylko wielkie zachodzące słońce, ono było symbolem pory doby i tragizmu tej treści.
Żeby stworzyć atmosferę nędzy tego czasu, przykleiłem prawdziwe ubrania z worków, jakie nosili w wiosce w czasach tej ciężkiej pracy. Oprócz dokumentalności to dało piękną fakturę. Następnie namalowałem niebo w chmurach ciemnymi farbami, żeby stworzyć dramatyczny koloryt obrazu. Dodałem ramę z grubych desek, jakby pożyczonych z płotu tej chłopskiej działki, na której dzieje się ta ciężka praca. Obok stoi nocna lampa, symbol pracy po zachodzie słońca, który teraz dominuje w kompozycji, podkreśla dramat tego co dzieje się na ziemi.
Stefan Centomirski to malarz, który w fenomenalnie artystycznie sposób pokazał uogólnione losy i postacie ofiar zbrodniczego stalinowskiego systemu. /…/ Mogliśmy obejrzeć obrazy fantasmagoryczne, ponure w treści w większości tworzone techniką kolażu. /…/
W hołdzie ofiarom wojny stworzono liczne dzieła sztuki, a o życiu i męce tysiące kilometrów od frontu, czyli na Syberii, mało wiadomo. Komuniści ukrywali to przed światem, ale teraz, kiedy świadków tych czasów pozostało już niewielu i mgła czasu okryła te zbrodnie, ważne jest każde słowo świadków tych czasów i ja zdecydowałem do swoich dzieł w malarstwie dodać filozoficzne spojrzenie na te groźne czasy na Wschodzie, w których trwało moje dojrzewanie.
Syberia tamtych czasów stała się drugim Babilonem. Przywożono tam kobiety z dziećmi, bez mężów, którzy zostali aresztowani. Dla wielu, w tym także dzieci, była to droga w jedną stronę, na cmentarz. Zsyłano różne narodowości: Polaków z Kresów i Polski, Ukraińców, rosyjskich Niemców znad Wołgi, Litwinów, Estończyków, Łotyszy, Inguszów i Czeczenów z Kaukazu, Żydów z różnych miast ZSRR, Tatarów z Krymu i innych. Miejscowe kobiety też ciężko pracowały, ale żony zesłańców, wrogów ludu, były pod osobistym nadzorem. Je wysyłano na najbardziej ciężkie prace. Dorastające dzieci zabierano do wojska pracującego, w tym moją starszą siostrę, Klimę.
Żeby nie opisywać dramatycznego życia zesłańców na Syberii, bo na to trzebaby tysiąca stron, opowiem o jego odbiciu w zwierciadle malarstwa, w którym wydarzenia są przeobrażone w formę surrealistyczną. To dało mi możliwość na obrazach o metrowych wymiarach mówić o tych wydarzeniach. W ten oto sposób stworzyłem kilka cyklów obrazów i instalacj. Aby je zrozumieć ich ideę, formę i treść, trzeba wiedzieć kilka rzeczy. Oto Syberia namalowana w 1970 r.
Po zwycięstwie wojna się skończyła. To była radość przez łzy. Rodziny miejscowych wojskowych doczekały się powrotu żołnierzy, którzy ocaleli z wojny. Dopełniły się rodziny miejscowych, ale nie zesłańców, powracali z wojska, a nie z gułagu. Jednak tych, którzy wrócili, czekały trudności życia, zwłaszcza ciężko było kalekom, którzy oddali zdrowie na froncie, na chwałę Stalina, a teraz nikomu nie byli potrzebni.
Większość moich obrazów poświęcona jest kobietom i dzieciom, współczesnym Madonnom, jako symbolom męczeńskich ofiar komunistycznej dyktatury, ale są i obrazy malowane w hołdzie mężczyznom. Do tych, którzy byli w gułagu, dołączyłem ofiary wojny. Komuniści pilnowali, żeby malarstwo socrealistyczne nie odchodziło od pokazywania radosnych bohaterów, jednak w życiu było inaczej.
Na każdym kroku widziałem chorych fizycznie i psychicznie zniszczonych ludzi, mężczyzn o kulach i na wózkach inwalidzkich. Szkicowałem ich, a później przeniosłem na obrazy. Tak powstał obraz-instalacja Żebrak, 1955 r., jako symbol powojennego czasu ZSRR.
Bohaterem jest ten, kto znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem, między wojną a zimnym domem, gdzie panował głód. Moja instalacja to dom tego biedaka. Na zrobionych przez niego samego prymitywnych kulach trzyma się dach nad głową z dziurawego żywopłotu. On siedzi bez nogi na desce, na której ułożona jest czapka z czerwoną gwiazdą dla żebrania pieniędzy, oczy w czarnych okularach jakie noszą niewidomi, gra na harmonii jednym palcem, który mu został. Śpiewa, a może krzyczy, o pomoc, o kawałek chleba.
O życiu Polaków na Syberii w latach 1940-1946 napisano setki artykułów, dziesiątki książek, powstało wiele muzycznych tragicznych utworów. Ale chcę dodać nutę optymistyczną o tych czasach. Autorzy nie biorą pod uwagę, że w tamtej dramatycznej drodze przez Syberię była i wielka misja dla setek tysięcy Polaków zesłanych tam w 1936 r. z Kresów, których los był jeszcze gorszy, oni byli w tym piekle dwa razy dłużej.
Sybiracy, obywatele Polski, mogą być dumni, że stali się ambasadorami kultury polskiej dla Sybiraków-Kresowian, dla których to było pierwsze spotkanie, co prawda, w tragicznych warunkach, z obywatelami swojej ojczyzny, utraconej 150 lat temu po drugim rozbiorze I Rzeczypospolitej. Dla nich spotkanie to stało się haustem czystego powietrza, projektorem, który wyświetla krajobrazy przodków, cywilizację europejską, z jej miastami, kościołami i kulturą, ukazując światło w końcu tunelu, tę przyszłość, do której warto szukać drogi. Komuniści połączyli na Syberii Polaków zesłanych w latach 30. i 40., zacierali ręce, myśląc, że razem się wymęczą, a tymczasem oni, podstawiając ramiona jedni drugim, wzmocnili się, jak to już nie raz było w naszej historii.
Jednak warunki zesłania były tak okropne, że co czwarta rodzina traciła kogoś ze swoich bliskich. Nareszcie w 1946 r. obywatelom polskim pozwolono wrócić do ojczyzny, wraz z nimi mogli wyjechać nieliczni zesłańcy z 1936 r., obywatele ZSRR, ale tylko ci, którzy mogli udowodnić, że posiadają krewnych mieszkających w Polsce lub osoby walczące w armii Andersa. Wszyscy pozostali, a takich była większość, musieli zostać na Syberii aż do śmierci Stalina. Nikt z nich nie otrzymał prawa powrotu do swojej historycznej ojczyzny, do Polski, a tylko na radzieckie Kresy. Ale znaczna część pozostała na Syberii, nie mając dokąd wyjechać. O rodakach zesłanych w czasie wojny z Polski przekazuje się opowieści od jednego pokolenia do następnego jak legendy, a co do innych narodowości, to po wojnie wrócili oni na swe ojczyste ziemie. Na Syberii zapomniano o ich pobycie, chyba że ktoś uważnie przeczyta tabliczki na cmentarzu, bo najwięcej pochowanych w tych czasach to są dzieci z rodzin zesłańców.
Czasy wojny zmieniły życie polskich zesłańców, i tych najmłodszych, i tych wchodzących w dorosłe życie. Ich zabierano do wojska, do pracy w miastach, i to dało szansę im tam zostać. Jednak jeśli zesłaniec był zameldowany w miejscu pobytu i pracy, to nie mógł przenieść się i zamieszkać w innym miejscu oraz nie mógł wyciągnąć z zesłania pozostałej rodziny do siebie. Tylko podczas urlopu w pracy pozwalano mu na parę tygodni wyjazdu w gościnę do rodziny.
Latem 1948 r. moja siostra Klementyna otrzymała takie pozwolenie od NKWD, które jej pilnowało już w mieście Niżni Tagil na Uralu, gdzie ona założyła rodzinę podczas przebywania w armii pracy. I chociaż jej mąż był wolnym obywatelem, ona pozostawała zesłanką.
Teraz całą rodzinę martwił mój los. Obawy o to, że na całe życie zostanę samoukiem, były bardzo realne. Miałem 20 lat i tylko szkołę podstawową. W wiosce innej nie było, a do wyjazdu do miasta do liceum potrzebne jest pozwolenie NKWD, podobnie dla otrzymania dowodu osobistego, którego zesłańcy mieć nie mogli. Moi koledzy ze szkoły już byli na studiach lub w wojsku, ale w wioskach potrzebni byli ludzie do pracy, ze mnie zrobiono pastucha koni.
Mój nastrój z tamtego czasu wyraziłem w autoportrecie Wiatr syberyjski z 1948 r. Ten symboliczny wiatr wstrzymuje mój ruch do przodu i do przyszłości, do zawodowego studium. Bohater odrzuca za ramiona szkicownik, a w tym i swoją przyszłość, rozwój. Życie leciało, gdzieś tam za naszą wioską, o którym czytałem w książkach i pismach, jakie mi przywozili, ale nikt nie mógł przywieźć mi wolności. Zazdrościłem ptakom, które leciały po niebie i marzyłem o zamianie z nimi. W poprzednich latach trwała walka o codzienne przetrwanie naszej rodziny, ja wygrałem, ale co dalej? W czym sens życia?
Jeżeli spodobały wam się obrazy Artysty Malarza Stefana Centomirskiego, lub prezentowane na stronie teksty literackie, to zapraszamy do skontaktowania się za pomocą e-maila: centomirski@gmail.com
copyright ©. All right reserved.
Wszystkie teksty zamieszczane na stronie pochodzą z książki: ”Pomnik z obrazów w hołdzie Sybirakom” powstałej w efekcie realizacji programu Stypendium Twórczego w dziedzinie literatury, przyznanego przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.